Kadra Trenerska

Grupa Bojowa

Grupa Łucznicza

Artykuły

W lutym 2010 roku, postanowiliśmy przetestować odtworzony sprzęt w warunkach polowych. W połowie miesiąca wyruszyliśmy na dwudniowy rajd konny, który nazwaliśmy "Zwiadem Pruskim". Bazę wypadową stanowił folwark Dziubiele Małe położony około 3 km od północnego brzegu jeziora Śniardwy. Przez pięć dni trwały na miejscy przygotowania do rajdu. Należało przygotować konie, które odzwyczaiły się nieco od pracy pod siodłem po letnich obozach jeździeckich. Za dnia trenowaliśmy jazdę, abyśmy razem z wierzchowcami nabrali kondycji, wieczorami przygotowywaliśmy sprzęt oraz racje żywnościowe.

Każdy ułan miał jednakowe wyposażenie, potwierdzone w regulaminach oraz spisach pułkowych. Aby rajd odzwierciedlał dokładnie realne warunki polowe w jakich działała dawna kawaleria, postanowiliśmy nie zabierać żadnych współczesnych przedmiotów poza awaryjnymi telefonami komórkowymi oraz aparatem fotograficznym .

Dzień przed wyruszeniem, ususzyliśmy mięso przy kominku, upiekliśmy podpłomyki - mączne placki, oraz zaczęliśmy pakować nasze osobiste rzeczy. W skład naszego wyposażenia wchodziły rzeczy, które mieliśmy na sobie podczas przemarszu: - kurtka mundurowa, spodnie polowe, bielizna, koszula, halsztuk, kamizelka, gruby wełniany, biały płaszcz , rogatywki w zaimpregnowanych pszczelim woskiem pokrowcach (nie przepuszczających wilgoci, szaliki, białe pasy oraz ładownice. W mantelzakach troczonych białymi pasami do tylnych łęków znalazły się: - lejbiki (rodzaj roboczej kurtki polowej), spodnie galowe oraz u niektórych Ulanów fajki i tytoń. Do lnianych sakw troczonych pod mantelzakiem wkładaliśmy resztę niezbędnego wyposażenia: - furażerki, czyli czapki noszone w czasie codziennej służby (niektórzy trzymali je w ładownicach), metalowe kubki, manierki, racje żywnościowe na 2 dni (ok. 200 g suszonego mięsa, 8 podpłomyków, 3 jajka na twardo, 3 surowe ziemniaki), szczotki do czyszczenia koni oraz obrok na dwa dni. W wyposażeniu dodatkowym znalazł się toporek, hubka i krzesiwo zabrane przez sapera.

Dowódca - porucznik Łukasz Dutkiewicz oraz trębacz uzbrojeni byli w szable AN XI, ułani zabrali lance z proporczykami i temblakami do zawieszenia na ramieniu.

Czterech ułanów przytroczyło do siodeł specjalne siatki z sianem dla koni. Całe nasze wyposażenie idealnie zmieściło się w sakwach i mantelzakach, choć przyznać trzeba, że pakowanie nie było sprawą łatwą i w zasadzie nie bylibyśmy w stanie wziąć już niczego więcej. O 5 rano porucznik zarządził pobudkę. Założyliśmy mundury, wypiliśmy herbatę i poszliśmy szykować konie. Jechaliśmy w wojskowych kulbakach z dwudziestolecia międzywojennego, które wraz z ogłowiem stanowiły jedyny element naszego wyposażenia pochodzący z okresu późniejszego niż początek XIX wieku. Siodła przykryte były czaprakiem z owczych skór przypiętych specjalnym pasem zwanym obergurtem. Zapewniały nam one wygodne siedzisko, co w perspektywie wielu godzin w siodle, miało duże znaczenie.

Na rajd ruszaliśmy dosiadając koni pełnej krwi angielskiej. Od razu zaskoczył nas kompletny brak reakcji na wszelkie nie znane wierzchowcom wcześniej elementy, takie jak lance, baranice, proporce, ogromne płaszcze, czy rogatywki. Pewne wrażenie robił jednak na nich dźwięk pułkowej trąbki.

Około godziny 8:00 rano rozpoczęliśmy nasz "Zwiad Pruski". Temperatura wynosiła około -5 stopni Celsjusza i zaczynał prószyć lekko śnieg. Szybko okazało się, że pokrowce na rogatywki mogą pełnić dodatkową funkcje. Ich tylna cześć opuszczona na kark i wiązana pod brodą doskonale osłaniała część twarzy przed zimnym wiatrem.

Naszym celem była stajnia w miejscowości Przykop, gdzie mięliśmy zatrzymać się na noc. Od naszego folwarku mięliśmy przejechać około 30 km. Jechaliśmy bocznymi drogami pod stalowoszarym niebem omijając po drodze wsie i wszelkie ludzkie osady. Zewsząd otaczał nas piękny zimowy krajobraz. Wśród białych pól, lasów i łąk czujnie wypatrywaliśmy śladów działania wrogich jednostek. Nie znaliśmy w pełni naszego szlaku, musieliśmy więc być w pełni skoncentrowani. Pierwszy dzień upływał w atmosferze powagi, ale również ekscytacji związanej z niecodzienna przygodą.

Niewiele osób spotkaliśmy po drodze. A ci, którzy znaleźli się na naszym szlaku, nie wiedzieć czemu, spuszczali w dół głowy unikając naszego wzroku, starali się jak najszybciej oddalić. Udawali, że widok 6 kawalerzystów w wielkich czapach, z lancami z proporczykami nie jest niczym niezwykłym i nie ma powodu, aby zaprzątać sobie nimi głowę. Nieco żywiej reagowały dzieci, które uśmiechały się na nasz widok oraz psy donośnie nas obszczekujące. Gdy z rzadka wkraczaliśmy do jakiejś wsi, nasz trębacz wygrywając głośno liczne komendy marszowe starał się zwrócić na nas jak największą uwagę, nie odnosiło to jednak specjalnego skutku.

Aby urozmaicić trasę przemarszu i aby szybciej dotrzeć do celu, postanowiliśmy pojechać skrótem przez bagna. Wśród nie do końca zamarzniętych mokradeł, posuwając się z wolna zarośniętymi przez trzcinowiska groblami mogliśmy poczuć atmosferę rodem z kampanii moskiewskiej 1812 roku. Głucha cisza bagiennego pustkowia, monochromatyczny krajobraz, piękny choć groźny, brak jakichkolwiek śladów ludzkiej działalności, wszechobecna biel śniegu i w końcu świszczący, wszędobylski wiatr. Nieliczne rozmowy ucichły, dalej w milczeniu pokonywaliśmy kolejne groble. Szlak nie był uczęszczany więc konie zapadały się po brzuchy w biały puch. Pomimo niezbyt sprzyjającej aury z satysfakcją stwierdziliśmy, że po 6 godzinach drogi jest nam bardzo ciepło. Nogi rozgrzewał położony na siodle baranek, a grube płaszcze okrywające również przedni łęk i część końskiego zadu zbierały ciepło naszych wierzchowców oddając je naszym korpusom. Po godzinnym marszu przez bagna, prowadzący oddział porucznik zaczął nerwowo się rozglądać. Śnieg przysypał charakterystyczne punkty, zaczęliśmy poruszać się po omacku. Nasza mapa okazała się bezużyteczna. Jak się później okazało zeszłego lata bobry wznosząc tamy, ścinając drzewa poniszczyły groble, zmieniając topografię bagien. Przez głowę przemknęły nam wszystkie znane obrazy ukazujące odwrót Wielkiej Armii spod Moskwy. O jeden krok zbliżyliśmy się do tych nieszczęsnych zamarzających ułanów, którzy wśród śnieżnych pustkowi zjadali swoje padłe wierzchowce.

Na szczęście nasza sytuacja nie była aż tak dramatyczna. Wystarczyło zawrócić i przejechać inną trasą, tym razem przy ścianie lasu. Jedyne co nas niepokoiło, to że nadłożyliśmy drogi, a zależało nam na dotarciu do Przykopu przed zmrokiem. Polną drogą dojechaliśmy do ostatniej wioski, za którą rozpoczął się najtrudniejszy, jak się później okazało, fragment podróży. Gdy minęliśmy ostatnia chałupę wjechaliśmy na śnieżną równinę. W miejscu gdzie winna być droga prowadząca na skraj odległego lasu, ujrzeliśmy śnieżna pustynię. Spod śniegu nie widać było żadnego śladu gościńca. Biały puch, nawiewany z pól zalegał warstwą około 1m. Nasz saper lancą badał głębokość śniegu przed oddziałem. Poruszaliśmy się wyjątkowo powoli. Po dotarciu do ściany lasu próbowaliśmy wejść nieco głębiej w jego ostępy, licząc na to że pod drzewami śniegu będzie nieco mniej. Nadzieje okazały się płonne, a podróż dodatkowo utrudniały ukryte gałęzie. Poruszając się dalej po linii drzew natrafiliśmy na mały wąwóz, gdzie jeden z wierzchowców zakopał się po szyję w śnieżnej zaspie. Na szczęście nasze dzielne wierzchowce śmiało parły naprzód i mimo naszych obaw nie wydawały się przejmować trudnymi warunkami. Po jakimś czasie znów stanęliśmy na pewniejszym szlaku. Była to już ostatnia prosta przed popasem. W miejscowości Przykop u celu podróży spotkaliśmy się z niezwykle ciepłym i miłym przyjęciem. Tuż przed przyjazna przystanią, zanim przekroczyliśmy bramę naszej stanicy, usłyszeliśmy jeszcze z ust przypadkowych przechodniów: "Popatrz - powstańcy idą". Zgodnie z naszymi wcześniejszymi ustaleniami w Przykopie czekało na nas 7 boksów w starej murowanej stodole. Sześć z nich było dla koni, a siódmy stanowił naszą kwaterę noclegową. Jak rekonstrukcja to rekonstrukcja. Czekała nas noc bez śpiworów, polarów i membran, ogrzewać nas miała tylko wełna naszych mundurów. Po oporządzeniu koni, nadszedł czas na rozgrzanie się przy ognisku. Zgodnie z realiami, saper postanowił rozniecić ogień hubką i krzesiwem. Jeszcze w bazie w Dziubielach odbywały się liczne próby dokonania tej sztuki - próby nieudane. Wydawało się, że tym razem będzie podobnie, ale czy to zastane warunki, czy też desperacka chęć ogrzania się (po zejściu z koni zaczęliśmy marznąć), sprawiły że stał się cud. Po 2 - 3 ruchach krzesiwkiem, pojawił się żar i po chwili zapłonął ogień. Morale w oddziale znacznie się podniosło! Gospodarze stajni, zaproponowali nam, żebyśmy przenieśli nasze ognisko pod dach na palenisko starej, ceglanej kuźni. Skwapliwie skorzystaliśmy z zaproszenia tym bardziej, że stare wnętrze wyglądało, jak żywcem wyjęte z dawnych rycin. Temperatura wśród przemarzniętych murów była początkowo o parę stopni niższa niż na zewnątrz. Na szczęście w palenisku płonął ogień i powoli robiło się coraz cieplej. Przyszedł czas na regulaminową kolację. Wyciągnęliśmy z sakw nasze racje żywnościowe. Okazało się, że sposób troczenia jest dość istotny, gdyż niektórym sakwy przemiękły od końskiego potu i placki nabrały słonawego posmaku. Ale ułani przecież nie narzekają, więc wszyscy wygłodniali wojacy rzucili się na posiłek. Kolejnym miłym zaskoczeniem był fakt, że racje choć wydawały się małe, były bardzo sycące. Parę kawałków suszonego mięsa i dwa podpłomyki w zupełności zaspokajały całodniowy głód. Musieliśmy pamiętać o tym, żeby część racji została na śniadanie i następny dzień. Bezcenne okazały się również metalowe kubki. Topiliśmy w nich śnieg i gotowaliśmy herbatę, która okazała się najwyborniejszym napojem jaki kiedykolwiek piliśmy w życiu.

Po upieczeniu przydziałowych ziemniaków w żarze, po rozgrzaniu się herbatą, nadszedł najtrudniejszy moment rajdu - nocleg w nie ogrzewanej stajni. W środku było niewiele stopni powyżej zera, a przy ścianach temperatura równała się z tą na zewnątrz. Na rozłożonej słomie, położyliśmy nasze czapraki z baranic. Do przykrycia mieliśmy koce spod siodeł i płaszcze. Oczywiście nikt się do snu nie rozbierał, więc spaliśmy w mundurach. Opinie na temat tej nocy były różne. Niektórzy twierdzili, że było całkiem ciepło inni, że zamarzali. Wszystko zależało od miejsca, które wybrało się na legowisko. Ułani śpiący bliżej środka narzekali najmniej.

Rano zjedliśmy śniadanie - tym razem same suszone mięso i podpłomyki, wypiliśmy po kubku herbaty i osiodłaliśmy konie. Na szczęście mieliśmy mniej sakw, gdyż siano i obrok zostało już zjedzone. Spakowaliśmy nasze rzeczy, pożegnaliśmy się z gospodarzami i po obowiązkowej sesji zdjęciowej, trębacz odtrąbił hasło do wymarszu.

Wracaliśmy w doskonałych humorach. Jechaliśmy z powrotem do Dziubieli w pełni rozpoznanym szlakiem. Ustał wiatr, przez co było nam znacznie cieplej. Całą drogę śpiewaliśmy ułańskie piosenki, zatrzymaliśmy się też na dłuższy popas w lesie, gdzie wypaliliśmy po fajeczce. W pewnym momencie, gdy pewnie kłusowaliśmy szeroką drogą otoczeni zimowym lasem, nasz porucznik zakrzyknął nagle: "Prusacy z przodu! Naprzód! Do boju lance! Galopem maaarsz!!!" i wyciągnął szablę. Nam nie trzeba było dwa razy powtarzać. Spięliśmy konie i ruszyliśmy szarżą idącą lekko pod górę drogą. Z głośnym "hurra" na ustach, pochyliliśmy lance, trębacz wygrywał sygnał do natarcia w jednym ręku dzierżąc swą trąbkę w drugim uniesiona szablę. Pędziliśmy jak burza. Do potyczki jednak nie doszło. Wraże pruskie siły pierzchły w popłochu nie podejmując walki, zrejterowali pospiesznie ustępując nam pola. Droga powrotna była otwarta. Była to piękna szarża, warta nawet tych kilku kilometrów, które nadłożyliśmy później wracając, gdyż w bitewnym szale w pogoni za wrogiem, minęliśmy ważny skręt na jednym z leśnych rozdroży.

Gdy blask dnia powoli zaczynał już gasnąć w oddali ujrzeliśmy zabudowania dziubielskiego folwarku. Podjechaliśmy zmęczeni, choć szczęśliwi pod nasz dom i gromkim głosem na cale gardło odśpiewaliśmy znane frazy "Przybyli ułani pod okienko". Nieskromnie powiem, że niewiasty, które wybiegły nam na spotkanie wspominały później, że na nasz widok w oku zakręciła im się łza tęsknoty za dawno minionym wojskiem za malowanymi ułanami. To był koniec naszej przygody. Okazało się, że odtworzone XIX-wieczne wyposażenie ułańskie wzorowo sprawdziło się praktyce. Było nam ciepło i wygodnie. Bez problemów przejechaliśmy łącznie około 60 km i nie zamarzliśmy w nocy. Największymi bohaterami wyprawy okazały się nasze konie, które dzielnie pokonywały wszelkie przeszkody, cierpliwie znosiły wszystkie niewygody z pełnym opanowaniem i spokojem.

Po tym rajdzie, wiemy że na pewno nie była to nasza ostatnia wyprawa i w przyszłości wybierzemy się na kolejne, tym razem może dłuższe eskapady.

Patataj jazda konna